Potyczka N°6 - Joanne Harris "The gospel of Loki"

04:26 0 Comments A+ a-

  Długo ostrzyłam sobie zęby na tę książkę, oj długo. Jak tylko mi mignęła na bookdepository.co.uk, jak zobaczyłam tę cudną, cudną okładę wiedziałam że nie spocznę, dopóki nie dostanę jej w swoje ręce. Dlaczego?

  1. To książka Joanne Harris, jednej z moich ulubionych autorek (napisała m.in "Czekoladę"), która jak nikt inny potrafi pisać o jedzeniu.
  2. Okładka jest przecudna. Wiem, wiem, nie powinno oceniać się książki po okładce, a w szczególności lecieć na książkę bo ma ładną okładkę, ale uwielbiam piękne okładki. Uważam, że książka powinna być piękna na zewnątrz i wewnątrz. Środek jest od czytania a okładka to patrzenia, gładzenia i zachwycania się.
  3. Loki. Wiele o mitologii skandynawskiej nie wiem, ale od kiedy Tom Hiddleston zagrał Lokiego... no po prostu się zakochałam.
  Kiedy książka do mnie przyszła to myślałam, że z radości postradam zmysły. Wzdychałam do okładki, która jest czystym majstersztykiem. Za granicą to potrafią wydawać książki... Nie żeby u nas nie potrafili, ale kiedy porównuję oryginalne wydanie "Gry o tron" z polskim to ręce opadają. Formatowanie leży i kwiczy, błagając by ktoś się zlitował i je dobił, nie ma ozdobień, które rozpoczynały każdy rozdział. Zysk poszedł na łatwiznę (i pewnie taniznę) na czym ucierpiała szata graficzna książki.
  Książka bardzo niedawno została wydana w Polsce... i niestety okładka wygląda koszmarnie. Koszmarnie. Jestem ciekawa jak wygląda w środku, czy wszystkie zdobienia, które nadawały książce smaczku zostały zachowane czy totalnie zmiecione? 
  The gospel of Loki to książka, która przedstawia losy nordyckich bogów z punktu widzenia (uwaga, będzie niespodzianka) Lokiego. Jeśli ktoś swoją wiedzę o skandynawskiej mitologii opierał jedynie na filmie Thor i jego sequelu to czeka go wielkie zaskoczenie. Okazuje się, że Marvel strasznie okaleczył ten temat. Strasznie. Więc jak ktoś chce poznać prawdziwą wersję wydarzeń a nie ma ochoty na suche mitologiczne fakty, to z pewnością powinien sięgnąć po tę książkę. 
  Loki, demon z Chaosu, zostaje podstępem wyciągnięty ze swojego świata przez Odyna, który, jak się później okazuje jest niezłym skurczybykiem. Loki ma dwa, a właściwie to jedno wyjście: dołączy do Odyna i innych bogów w Asgardzie lub wróci do Chaosu, gdzie czekała go pewna śmierć za niesubordynację. Przyjmuje oczywiście propozycję Odyna i udaje się z nim do siedziby bogów. 
  Cała pierwsza część książki poświęcona jest naukom Lokiego o tym, że nie można ufać nikomu, absolutnie nikomu. A Loki sporo o tym wie. Nigdy nie został zaakceptowany przez bogów, wciąż był traktowany jak niechciany przybysz, podejrzewany o najgorsze (czasami słusznie) więc nie ma co się dziwić jego zachowaniu i pogardzie jaką żywił wobec bogów. 
  To nie jest smutna opowieść o emo eksdemonie, niekochanym przez (prawie) nikogo. To napisana z lekkością i humorem historia nordyckich bogów, a przede wszystkim historia Lokiego. Joanne Harris doskonale uchwyciła jego zawadiacką naturę i skomplikowaną osobowość. Loki jest pełen kompleksów, wciąż odpychany przez bogów pragnie ich akceptacji ale okazuje się to niemożliwe, więc postanawia sprowadzić Ragnarok (nordycki odpowiednik naszej Apokalipsy). Myślę że nie byłoby naciągnięciem stwirrdzenie, że jest on postacią tragiczną.
  Mnie książka wciągnęła bez reszty. Loki brzmiał w mojej głowie jak Tom Hiddleston, co czyniło lekturę jeszcze przyjemniejszą. Polecam wszystkim miłośnikom mitologii skandynawskiej ale także tym, którzy mają ochotę na fajną książkę przy której można się dobrze rozerwać. 


Potyczka N°5 - Tracy Hickman "Wayne:Mściciel z Gotham"

07:38 0 Comments A+ a-

  Gotham jak zwykle pogrążone jest w chaosie. Tym razem za sprawą zauroczycielki, która miesza w głowach ludziom, wszczepia fałszywe wspomnienia, przez co Batman ma pełne ręce roboty. Do i tam pełnego talerza (czy raczej wielkiej michy) Gacka dosypuje swoje co nieco pewna tajemnicza kobieta, która swoim pojawieniem się mocno namieszała w życiu Bruce'a Wayne'a i podała w wątpliwość wszystko to, co wiedział na temat swoich rodziców. 
  Tyle w kwestii streszczenia ogólnej fabuły.
  Książka przypadkowo wpadła w moje ręce, gdy wraz z przyjaciółką szperałyśmy na stoisku Kika na tegorocznym Pyrkonie. Ja, będąc zagorzałą fanką Batmana oczywiście nie mogłam przepuścić tej książki i nie wahając się ani ułamka sekundy postanowiłam ją kupić. Lektura zapowiadała się niezwykle interesująca, autor oferował wgląd w przeszłość rodziców Bruce'a Wayne'a, w przeszłość o której sam Bruce nie wiedział, a która może zaburzyć jego światopogląd. Na samą myśl o czytaniu tej książki cieszyłam się jak małe dziecko, ale i tak minęło sporo czasu nim się za nią wzięłam (patrz: Ogniem i mieczem oraz Potop).
  Sam pomysł: super. Wiadomo, powstaje mnóstwo teorii na temat śmierci Marthy i Thomasa, a ja z chęcią zaznajomię się z każdą z nich, bo tak naprawdę niewiele wiemy o przeszłości rodziców Bruce'a. Wiadomo że byli kochającą się parą, on, lekarz o dobrym sercu, chcący naprawić Gotham, ona... no cóż, kochająca żona oraz matka, także nie pozbawiona zdolności odczuwania współczucia. Para idealna. Hickman rzuca trochę cienia na te wyidealizowane postacie, szczególnie Marthy. Nie są one krystaliczne czyste, wręcz przeciwnie: pełno w nich rys i zabrudzeń. I to mi się podobało. Dlatego też wszelkie fragmenty odnoszące się do przeszłości rodziców Batmana czytałam z wielkim zaciekawieniem, reszta fascynowała mnie trochę mniej.
  Strasznie jednak zaczyna powiewać nudą, gdy pojawiają się wszelakie opisy dotyczące stroju Batmana czy batmobilu. Myśli odpływają w zupełnym kierunku, człowiek zaczyna zastanawiać się co by tu zjeść, a opisy ciągną się i ciągną, rozprowadzajac dookoła senną atmosferę. Na gadżety Batmana fajnie się patrzy, ale gorzej się o nich czyta. Z resztą nie sądzę by czytelnik potrzebował długaśnych opisów batmobilu, bo z pewnością wie, jak wygląda. To samo dotyczy batstroju.
   Pomijając kwestię nudnawych opisów (nie tylko ekwipunku Batmana, ale opisów ogólnie) książka jest całkiem znośna. Podejrzewam że ktoś, kto nie jest fanem Batmana bardzo szybko porzuci lekturę, bo dużo w niej opowiadania naokoło, szczególnie w częściach poświęconych Batmanowi. Sam Gacek wydał mi się jakiś taki sztywny, sztuczny i jakiś taki nieciekawy, co mocno mnie zawiodło bo w uniwersum DC jest on przecież postacią fascynującą, wielopoziomową, z którą można zrobić wiele niesamowitych rzeczy. A w "Mścicielu z Gotham" był trochę jak gumowaty pulpet, znudzony własną egzystencją.
   Trochę mi przykro, że tak się zawiodłam na tej książce. Miało być porywająco, a często bywało tak, że bardziej zajmowało mnie bujanie się na hamaku niż to, co działo się w fabule. 

Potyczka N°4 i 3/4 - Henryk Sienkiewicz "Potop" - część II

05:49 0 Comments A+ a-


 "Potop" tak naprawdę skończyłam czytać ponad dwa tygodnie temu i śmiało mogę stwierdzić, że uplasował się na miejscu drugim mojej listy najdłużej czytanych książek. Na miejscu pierwszym niezmiennie pozostaje "Anna Karenina", którą zaczęłam czytać na (bodajże) trzecim roku studiów (a studia skończyłam w zeszłym roku) i nie skończyłam. Nie wiem nawet dlaczego. Ale kiedyś skończę. Na pewno.
   Wiele się wydarzyło podczas czytania tej książki. Kiedy siedziałam na leżaku i śledziłam poczynania Szlachetnego Kwartetu (czyli bohaterskiego Kmicica, nienagannego Skrzetuskiego, cierpiącego na przypadłość niezwykle ruchliwych wąsów Wołodyjowskiego oraz nagminnego mitomana Zagłobę) dowiedziałam się o tym, że mój brat został potrącony przez samochód. Więc przez następny tydzień książka jeździła ze mną do szpitala, znosząc cierpliwie nieziemskie upały. W ogóle przejechała ona ze mną niemało kilometrów. Zawsze brałam ją ze sobą gdy jeździłam do swoich uczennic, więc spokojnie mogłaby założyć swój własny profil na Endomondo by chwalić się przebytymi kilometrami.
   Kończyłam ją w bólu i cierpieniu, próbując odgonić się od gromadki walczących o moją uwagę dzieci. Byłam niewyspana, a co rusz ktoś wołał "Pani Kasiu!" więc odkładałam książkę po przeczytaniu kilku linijek, całkowicie wybita z rytmu. Jeśli ktoś myśli, że opiekując się dziećmi na półkolonii można sobie przysiąść i poczytać trochę jest w wielkim błędzie. Dzieci zawsze czegoś od ciebie chcą, mają coś niezwykle ważnego do powiedzenia i nie dadzą ci się skupić na czytaniu. Dlatego ostatnich kilkanaście stron czytałam aż dwa dni. A gdy skończyłam... poczułam jak rozpiera mnie duma. Dałam radę! Podołałam!
   Może kiedyś przeczytam "Potop" raz jeszcze bo wbrew pozorom nie jest to książka nudna. Przy okazji potyczki z "Ogniem i Mieczem" pisałam, że spełnia ona wszelkie (chyba) wymogi powieści przygodowej. I tak samo jest z "Potopem". A gdyby zamienić Szwedów na armię jakiegoś czarnoksiężnika, to powstałaby cudowna powieść fantasy o ratowaniu świata przed czarną magią i zagładą. I myślę, że "Trylogię" tak właśnie trzeba traktować - jako fajną przygodę, uczącą miłości patriotycznej i szlachetnego bohaterstwa.
   Po lekturze "Ogniem i Mieczem" oraz "Potopu" zawsze odczuwałam przypływ patriotyzmu oraz dumy z tego, że urodziłam się w tym pięknym kraju nad Wisłą (oraz Odrą). Mamy tak fajną historię, oparliśmy się tylu nieszczęściom, że aż żal czasami patrzeć na to, jak bardzo, jako naród, oklapliśmy. Chodzimy tylko i narzekamy, zazdrościmy innym, że mają fajnie a my już dziesięć lat jeździmy tym samym samochodem. Zastanawiam się, gdzie podziała się ta dzika sarmacka dusza narodu polskiego? Gdzie to męstwo, honor? Rozglądam się i widzę dookoła rozgotowane kluchy, którym nic się nie chce. Może przesadzam, ale jest mi trochę przykro, że kiedyś to my byliśmy potęgą a Szwedzi jakimiś dzikusami, zazdroszczącymi nam żyznych ziem, a dziś... A dziś w każdym niemal kraju znajdziesz Ikeę a Polacy wyjeżdżają do Szwecji, gdzie jest po prostu lepiej i ładniej. No cóż... Sama bym z chęcią wyjechała do Szwecji, bo tam szanują Matkę Ziemię i można spokojnie jeździć rowerem bez obawy, że potrąci ciebie jakiś mściwy kierowca.
   Miało być o "Potopie" a skończyło się na melancholijnym porównywaniu historii i teraźniejszości. Ale to chyba dobrze. Dobrze, bo książka stymuluje procesy myśleniowe i zaczynasz zastanawiać się nad różnymi rzeczami. A "Potop" okazał się niezwykle stymulujący za co go bardzo polubiłam i jeśli ktoś chciałby postymulować swoje patriotyczne procesy myśleniowe, to niech sięgnie po tę książkę. A potem pójdzie do Ikei, zje szwedzkie klopsiki i pocieszy się myślą, że kiedyś porządnie skopaliśmy im tyłki.

Potyczka N°4 - Henryk Sienkiewicz "Potop"

10:10 0 Comments A+ a-

   Ciężko idzie, oj ciężko. A ostatnio to nawet w ogóle. Wszystko stoi w miejscu, a ja turlam się po łóżku, narzekając na bolące plecy. Na samą myśl o czytaniu "Potopu" automatycznie ziewam i myślę o pójściu spać. Nie dlatego, że książka jest nudna, po prostu weszłam w okres, w którym nic, dosłownie nic mi się nie chce i nawet myśl o ruszeniu dupska sprzed komputera i załatwienia potrzeb fizjologicznych powoduje u mnie napływ fali zniechęcenia.
   Potop zaczęłam nawet dziarsko. Od razu spodobał mi się Kmicic, bo był taki... niebohaterski. Hultaj, rozrabiaka, choć serce miał po dobrej stronie - to ktoś zupełnie inny od Skrzetuskiego, który zawsze dbał, by broń Boże coś mu nie skapnęło na jego nieskazitelnie czysty honor. No i Oleńka zdawała się być bardziej ogarnięta od wiecznie śniętej Heleny. Czytałam więc z chęcią, w autobusie, na przystanku, w łóżku, pod łóżkiem... itd. Myślałam sobie "Hej, hej! Nieźle mi idzie! Pewnie raz dwa się z tym rozprawię i będę mogła wrócić do moich smoków i magii oraz innych hobbitów". Taa, jasne. Minął miesiąc, a ja utknęłam na 67%-tach i nie zanosi się by ta liczba prędko się zmieniła.
   Wiele rzeczy podoba mi się w "Potopie". To, że szlachta nie jest już tak szlachetna, że są jakieś spiski, knucia jak by tu kogoś udupić i jeszcze na tym skorzystać. No i ten bohater, który gubi się, robi błędy, ale w końcu odnajduje właściwą drogę i rusza ojczyźnie na ratunek.
   Moja przyjaciółka opowiadała mi o tym, jak niesamowity jest opis obrony Częstochowy (czy raczej Jasnej Góry). Spodziewałam się więc czegoś epickiego, miary, bo ja wiem, bitwy pod Helmowym Jarem czy czegoś w ten deseń. Było ekscytująco, ale bez rewelacji. No pobili się, obronili Jasną Górę pomimo druzgoczącej przewagi liczebnej Szwedów, ale mnie to nie porwało. Wolałam Zbaraż, bo tam były gnijące trupy i charyzmatyczny Jarema.
   Zakładam, że jeszcze dużo czasu minie nim dokończę "Potop". Pewno wcześniej skończę grać w Dragon Age II, bo to on właśnie pochłania większą część mojego czasu. Źle się z tym czuję, ale nie mam dostatecznie silnej woli by odmówić sobie tej dawki niesamowitej rozrywki połączonej z napadami frustracji, gdy po raz setny giną wszyscy członkowie mojej drużyny, a ja wyczerpałam wszystkie strategie.
   No cóż... "Potop" zdecydowanie będzie najdłużej trwającą potyczką. Co do tego nie mam złudzeń.

Potyczka N°3 - Henryk Sienkiewicz "Ogniem i mieczem"

11:50 0 Comments A+ a-

   Za punkt honorowy postawiłam sobie przeczytać w tym roku "Trylogię" Sienkiewicza. Z wielu powodów. Głownie jednak dlatego, że "Potop" splamił w liceum mój honor, ponieważ był jedyną lekturą, której nie przeczytałam. Po pięćdziesięciu stronach stwierdziłam, że to jakieś bzdury i nuda okrutna więc poszłam grać w GTA. Nigdy z resztą nie przepadałam za twórczością Henryka Sienkiewicza, więc nieprzeczytanie "Potopu" jakoś strasznie mnie nie bolało.
   Ostatnio jednak intensywnie myślałam o moim splamionym honorze i że jakoś należałoby go odrestaurować. Ale co, przeczytam środek "Trylogii"? To bez sensu. Postanowiłam więc przeczytać wszystkie trzy. Łatwo się jednak robi plany, z realizacją zazwyczaj jest dużo gorzej. Sądziłam, że skoro jestem taką dojrzałą osobą, powinnam bardziej docenić kunszt pisarski Sienkiewicza i w ogóle zachwycać się mężnością narodu polskiego, ale prawdę mówiąc, czytanie "Ogniem i mieczem" szło mi jak krew z nosa.
   Pewnie dlatego, że w ciągu ostatniego roku czytałam głównie książki dla dzieci i młodzieży oraz fantasy by nakarmić mój syndrom Piotrusia Pana. Ciężko było mi wejść w tę podniosłą historię, gdzie Bóg, honor i ojczyzna były trzema świętościami, których trzeba było bronić za wszelką cenę. Jednak akapit za akapitem, kartka za kartką oswajałam się z tą odmienną atmosferą i przyznam się, że były momenty, które mnie nawet pochłonęły.
   Podejrzewam, że w przejściu przez "Ogniem i mieczem" w dużym stopniu pomógł mi film. Kwestie bohaterów były w mojej głowie wypowiadane przez aktorów, a mi przypomniało się jak to wzdychałam do Skrzetuskiego i Bohuna, bo obydwaj byli tacy przystojni. I w sumie mam chęć wciąż powzdychać... więc pewnie wkrótce sięgnę po film by podziwiać pięknego i młodego Żebrowskiego (który wciąż jest piękny).
   Podczas lektury zastanawiałam się, czy dobrze by było gdyby ludzie znowu zakochiwali się tak jak kiedyś? Że wystarczy ułamek sekundy i już masz dziurę w sercu po strzale amora, która do końca życia się nie zagoi. Kto by szukał dziewczyny, z którą spędził zaledwie kilka dni, chorował z miłości dla niej? Myślę, że w dzisiejszych czasach to się nie opłaca. Nie ta, to następna. Gładkich dziewczyn mamy na pęczki - wystarczy udać się na byle jaką imprezę i złowić coś nowego.Wyobrażam sobie, że w tamtych czasach jak natrafiło się na odpowiednią dziewczynę, to trzeba było brać od razu, bo może jutro zacznie się nowa wojna i ci białogłowę dosłownie sprzątną spod nosa. Czy chciałabym mieć takiego Skrzetuskiego? Pewnie, oddani mężczyźni zawsze są w cenie. Czy chciałabym być Heleną? Nie. Za Boga. Helena niczym się w książce nie popisała. Ot, piękna dziewczyna z równie pięknym warkoczem, która wzgardziła miłością Kozaka, który, jeśli by tylko tego zażyczyła, nieba by jej przychylił. A że wariat był i furiant... co z tego? A Kmicic przepraszam lepszy jest? Gdyby Helena nie odepchnęła Bohuna, to postawiłabym wszystko to, co mam w tej chwili w kieszeniach, że ten by Chmielnickiego gołymi rękoma zabił, byle jej zapewnić bezpieczeństwo. Bestię należy oswoić, nie odtrącić. No, ale wiadomo, że gdyby Helena wybrała Kozaka zamiast Polaka... no, to by było chyba wbrew całej koncepcji książki, która opierała się na przedstawieniu pozytywnego obrazy dzielnych Polaków, broniących mateczki Polki przed tymi zdziczałymi Kozakami, którym się w łbach poprzewracało i zachciało im się jakiejś rebelii.
   Wiem, że niektórzy traktują "Trylogię" jak świętość i tegoż spodziewają się po innych. Oto pomnik waleczności Polaków, kłaniajcie się przed nim, niegodni! Ja "Ogniem i mieczem" potraktowałam bardziej jak powieść przygodową. Mamy drużynę, mamy misję, są walki, trup ściele się gęsto... no jest nawet trochę magii. Jeśli przymknie się oczy na tą całą pompatyczność, to wychodzi całkiem niezła przygodówka... jeśli ktoś oczywiście lubi takie klimaty.
   Z lektury "Ogniem i mieczem" z pewnością zapamiętam opisy rozkładających się trupów, przeprawę Skrzetuskiego ze Zbaraża do króla (ach, to napięcia)... no i to, że Helena była archetypową damą w opałach, która nie potrafiła robić nic innego jak czekać na wybawienie. No i oczywiście zapamiętam poczciwego pana Podbipiętę. Wciąż się zastanawiam, czy jest jakiś związek pomiędzy jego śmiercią a śmiercią Boromira. Jakby nie patrzeć obydwoje zostali powaleni przez wiele strzał... czyżby ktoś tu od kogoś ściągał? Żartuję XD
   Ale i tak wolałabym przeczytać po raz setny "Harry'ego Pottera" niż jeszcze raz przez to się przeprawiać.
   Chyba nie jestem aż taką patriotką.

Potyczka N°2 - Rafael Sabatini "Kapitan Blood"

02:52 0 Comments A+ a-

 
 Pamiętam, że "Kapitana Blooda" dostrzegłam przy okazji robienia porządków i obiecałam sobie, że przeczytam ją jak tylko uporam się ze wszystkimi książkami z listy do przeczytania... czyli prawdopodobnie nigdy. Z biegiem czasu zupełnie zapomniałam o tej książce (jakżeby inaczej), ale zrządzenie losu sprawiło, że sobie o niej przypomniałam. Szukałam czegoś lekkiego (dosłownie lekkiego) do czytania, bo paradowanie z grubym tomiszczem "Ogniem i mieczem" było mi zdecydowanie nie na rękę. No i wtedy właśnie przypomniałam sobie o "Kapitanie Bloodzie". Książka lekka, poręczna i (co najważniejsze) o piratach - czyli to, czego właśnie potrzebowałam.
   Była to miła odskocznia od potyczek Skrzetuskiego i spółki. Treść przystępna, bez pompatycznego wątku historycznego no i bohater, którego polubiłam od pierwszej strony. Chociaż, szczerze mówiąc, spodziewałam się więcej krwi, flaków, płaczu kobiet i smrodu sfajczonych miasteczek. Może książka nie obfituje w tego typu atrakcje z prostej przyczyny - Piotr Blood nie jest typowym piratem. Do piractwa doprowadził go niefortunny splot wydarzeń. Piotr Blood był lekarzem z dosyć bogatą militarną przeszłością, który wolał zajmować się swoimi pelargoniami niż angażować w konflikt książę Monmouth vs. król Jakub II Stuart, który w tamtych czasach był w Anglii na topie. Ale i tak został w ten konflikt wciągnięty, co skończyło się dla niego kiepsko, bo wylądował jako niewolnik na jednej z brytyjskich kolonii na Wyspach Kanaryjskich. Dzięki swojemu medycznemu wykształceniu nie musiał pracować na plantacjach, ale patrząc na ciężki los swoich towarzyszy począł myśleć o ucieczce. Szczęśliwie na wyspę napadli Hiszpanie, więc Blood i spółka pożyczyli sobie ich statek i tak właśnie narodził się Kapitan Blood, korsarz będący postrachem wszystkich Hiszpanów.
    Dla miłośników "Piratów z Karaibów" może spodobać się wzmianka o Tortudze, wyspie na której piraci wód Morza Karaibskiego odpoczywali między jednym rozbojem a drugim. Zawsze myślałam, że Tortuga to fikcyjna wyspa, a tu proszę, okazuje się, że rzeczywiście istniała (istnieje?) i była czymś na kształt domu, bezpiecznej przystani dla piratów tamtejszych akwenów. Tak więc pomimo wielu różnych zgrzytów, które się pojawiają w serii filmów o kapitanie Jacku Sparrowie, można odnaleźć kilka prawdziwych faktów (jak np. ten, że Morze Karaibskie istniało i istnieje po dziś dzień i rzeczywiście niegdyś pływali po nich prawdziwi piraci).
    Zawsze lubiłam piratów, a morze kocham od dziecka. Niejednokrotnie brałam udział w The Tall Ships Races (dokładnie to dwa razy), mam za sobą rejs dookoła Bałtyku i kilka pomniejszych, m.in. na duńską wyspę Bornholm. Czytanie o morzu to dla mnie wielka przyjemność. Jednak ta miłość do piratów długo leżała gdzieś zakopana w ciemnym zakątku i chyba zaczęła się powoli budzić, gdy Jedynka puściła serial z Johnem Malkowichem "Herb piratów" (oryginalny tytuł to "Cross Bones"), w którym pojawiło się moje OTP z "Piekła pocztowego". "Kapitan Blood" spowodował, że ta miłość zapłonęła i wciąż płonie (raz większym, raz mniejszym płomieniem, ale płonie). Zaczęłam oglądać inny piracki serial "Black flag", na Pyrkonie zakupiłam za zdobyte w pocie czoła pyrdolary "Czarną banderę" Jacka Komudy, zapisałam się również na internetowy kurs piractwa dla początkujących i mam w planach wypad na tak zwane praktyki. Żartuję.
   Jak pisałam wcześniej, w "Kapitanie Bloodzie" spodziewałam się trochę więcej flaków i krwi, ale nie oznacza to, że czuję się zawiedziona. Piotr Blood jest piratem z mocnym kręgosłupem moralnym, którego przed okrutnymi rozbojami powstrzymuje miłość do kobiety. Napada tylko na hiszpańskie bandery, bo
1) Hiszpania była ówczesnym wrogiem Anglii (chyba, relacje między państwami zmieniały się jak wiatr na regatach optymista).
2) Hiszpanie uchodzili za naprawdę okrutnych ludzi. No nie dziwię się. Każdy chyba zna Corteza i to co zrobił z rdzennymi mieszkańcami Ameryki Południowej, nie?
Więc jest piratem z zasadami i w sumie mi się to podobało. Miał styl, miał klasę, miał też gadane i pewnie głównie za to tak bardzo przypadł mi do gustu. Tak więc "Kapitan Blood" jest opowieścią o piratach, ale opowieścią nieco inną niż wszystkie. Na pewno obejrzę ekranizacje książki, z największą przyjemnością tę z 1935 roku z Errolem Flynnem jako Piotrem Bloodem (wiadomo dlaczego *wink*).

12:57 0 Comments A+ a-


"Dlaczego każdy sklep czy biuro w tym kraju są zamykane na 4,5-godzinną przerwę na lunch w samym środku popołudnia? 
Dlaczego w domach są trzy różnego typu gniazdka elektryczne i gdy chcę coś podłączyć do prądu, wtyczka nie pasuje do żadnego z nich? 
Wreszcie, jak to się dzieje, że gdy pytasz Włocha o którąkolwiek z tych rzeczy, patrzy na ciebie jak na wariata?"
     Książka przywędrowała do mnie za pośrednictwem mojej mamy, która pożyczyła ją od swojej koleżanki z pracy. Mama pomachała mi książką przed nosem i powiedziała, że jak chcę to mogę przeczytać. Kiwnęłam głową, ale jakoś bez przekonania. Mam przecież tyle książek czekających w kolejce do przeczytania, nie potrzebna mi jeszcze jedna. Jednak za każdym razem, gdy zasiadałam w fotelu, mój wzrok padał na grzbiet tej książki, a ja poważnie zaczęłam myśleć o chociażby napoczęciu jej, by sprawdzić, czy jest równie smaczna, co jej okładka. Po kilku dniach mentalnej batalii, chwyciłam książkę w ręce i pozwoliłam się porwać w zwariowaną podróż do (jak się okazuje, nie zawsze) słonecznej Toskanii.
     Lata świetności Phila Dornana (polskim widzom powinien być znany serial "Cudowne lata", do którego napisał scenariusz) już dawno minęły. Niegdyś rozchwytywany, dzisiaj ma problemy ze znalezieniem kupca na swoje scenariusze. Hollywood wyniszczyło go niemal doszczętnie, jednak na ratunek przychodzi jego żona, rzeźbiąca na zlecenie we Włoszech, która rozradowanym głosem informuje przez telefon męża, że właśnie kupiła trzystuletni domek (który okazuje się być prawdziwą ruiną) w Toskanii. Tak rozpoczyna się największy koszmar w życiu Phila Dornana, który (jak się łatwo domyśleć) sprawia, że ten na nowo odkrywa uroki życia i znajduje swoje miejsce na ziemi (no i przy okazji zakochuje się we Włoszech).
     Późna jesień okazała się idealną porą na czytanie tej książki. Za oknem hula wiatr, deszcz wali niemiłosiernie w szyby, a ja siedzę pod kocem i czytam o słonecznej Toskanii. Za każdym razem, gdy otwierałam tę książkę, miałam wrażenie, że malutka cząstka toskańskiego słońca przenika do mojego pokoju i rozświetla, ociepla ponurą rzeczywistość polskiej jesieni.
     Phil Dornan pisze o Toskanii z lekkim przekąsem i ironią. Czasami ma się wrażenie, że książkę napisał zgryźliwy tetryk, który ponad wszystko nienawidzi zmian. Przez lata przyzwyczajony do luksusów Ameryki, gdzie wszystko można dostać od razu, zderza się z całkiem inną kulturą i rzeczywistością, w której wszystko robi się raczej powoli i bez typowego amerykańskiego pośpiechu. Stopniowo jednak jego serce otwiera się na jowialnych Włochów, a sam Phil Dornan stwierdza, że ten mały domek, który przysporzył mu tyle kłopotów i niemal zniszczył jego małżeństwo, to miejsce, w którym  chce się zestarzeć. Przy okazji przechodzi przemianę ze zgryźliwego Amerykanina we Włocha, dla którego każde wydarzenie jest okazją do świętowania.
     Książka jest napisana wyjątkowo lekko, jest przezabawna i czyta się ją raz dwa. 80% tej książki przeczytałam w jeden dzień (pamiętny dzień). Książka okazała się być znakomitym kompanem podróży do Poznania i z powrotem do Szczecina, a także wyjątkowo sympatycznym umilaczem czasu, podczas gdy obozowałam na niezbyt wygodnych ławkach w Collegium Novum. Lektura tej książki sprawiła, że o Włoszech zaczęłam marzyć jeszcze intensywniej. Włochy oczami Phila Dornana to kraj, w którym co prawda bez znajomości i lisiej przebiegłości możesz sobie załatwić tylko odciski na stopach, ale pełen życzliwych ludzi, którzy z chęcią przyjmą ciebie do la familia.
     Historia przedstawiona w książce zdaje się być zbyt piękna, wszystko kończy się idealnie, a Phil wraz ze swoją żoną Nancy żyją długo i szczęśliwie, jak w jednej z bajek Disneya. Może Phil Dornan pokręcił kilka kwestii by wyglądały bardziej atrakcyjnie, wygładził ostre kanty, pominął kilka kwestii aby jego historia po prostu zachwycała i inspirowała. Może...może... Książce nie można jednak odmówić wdzięku i pewnej magii, która sprawia że zaczynamy wierzyć, że wszystko jakoś się ułoży.


          Happy end: 5/5
          Włoskie jedzenie: 5/5
          Zgryźliwość : 4/5